09.04.2014 12:42 0

Ksiądz Jan Kaczkowski: Śmierci boimy się tak jak narodzin

"Życie jest tak nieprzewidywalne! Za chwilę może się zdarzyć coś, co natychmiast rozwiąże wasze problemy" – napisał ksiądz Jan Kaczkowski. Dziś obchodzimy siódmą rocznicę jego śmierci - kapłana, autorytetu moralnego, społecznika, założyciela Puckiego Hospicjum.

Anna Domżalska: Każdy z nas jest powołany do konkretnego stanu. Do bycia żoną, mężem, zakonnikiem czy panną. Jak rozpoczęła się księdza historia z kapłaństwem? Jak wyczuć w sobie powołanie?

Ksiądz Jan Kaczkowski: W moim powołaniu nie było znaczących fajerwerków. To bardziej intelektualny proces odkrywania na nowo obecności Chrystusa w Eucharystii, który bazował na dobrym przeżyciu Pierwszej Komunii Świętej. Kiedy już nastąpiło to najwłaściwsze i najprawdziwsze ze spotkań, nie mogłem być inny i to pociągnęło mnie ku kapłaństwu.

Każdy z nas ma chwile zwątpienia. Przeżywamy istną sinusoidę wiary. Na dół ciągnie nas grzech, do góry... No właśnie co?

Do góry ciągnie nas łaska, a tą sinusoidą nie ma co się przejmować. Proszę zapytać starszych ludzi, którzy z ogromnym dystansem i mądrze potrafią spojrzeć na życie. Sami przechodzili wzloty i upadki w wierze i w końcu wypracowali w sobie pewien dystans i spokój. Opowiadała mi o tym moja mądra i głęboko wierząca 90-letnia babcia…

Skąd zrodził się pomysł na stworzenie hospicjum? Czy był on wynikiem wołania o pomoc cierpiących ludzi?

Pomysł założenia Hospicjum Domowego, a potem stacjonarnego pojawił się zupełnie spontanicznie, to była potrzeba chwili. W szpitalu, w którym pracowałem jako kapelan likwidowano oddział wewnętrzny, którego część pełniła funkcję oddziału paliatywnego. Przeważnie leżeli na nim ludzie odchodzący na nowotwory. Wiedziałem, zarówno jako ten który odwiedzał chorych w domu i jako kapelan tego szpitala, że po zlikwidowaniu tego oddziału chorzy pozostaną bez pomocy. W szpitalu zaprzyjaźniłem się z kilkoma rozsądnymi lekarzami i pielęgniarkami. Dzięki temu łatwiej było mi działać. Ostatecznie wynudziłem i przekonałem proboszcza, by w parafii powstało hospicjum. Z grupą życzliwych przyjaciół, już niemal 10 lat temu udało nam się wystartować z hospicjum domowym. Najpierw działało bardzo spontanicznie jak każda nowa organizacja, później bardzo szybko osiągnęliśmy wysoki poziom profesjonalizmu, otrzymaliśmy niewielki kontrakt z NFZ, a także bardzo szybko zauważyliśmy potrzebę budowy hospicjum stacjonarnego. Dzięki wysiłkowi wielu ludzi, a także myślę, że dzięki siłom nadprzyrodzonym, bo w niecałe 1,5 roku, powstało Hospicjum Stacjonarne. Już od ponad 3 lat przebywają w nim pacjenci, którzy zmagają się z ciężką chorobą nowotworową.

Dum spiro, spero, czyli póki oddycham, mam nadzieję. Każdego dnia jesteśmy świadkami cudów, częściej tych mniejszych, czasami tych większych. Czy ksiądz w swoim życiu też przeżył taki "większy" cud, jak on wyglądał?

Często mówić "większy cud" mamy na myśli np.: cudowne, całkowite uzdrowienie. Takiego cudu nie spotkałem. Spotykam jednak codziennie mnóstwo małych cudów. Ktoś poczuł się lepiej... Ktoś się uśmiechnął, że choroba do końca nie odebrała mu jego człowieczeństwa... że odchodził szczęśliwy, pogodzony. Może jednak tymi wielkimi cudami są momenty kiedy ludzie są w stanie pojednać się przed śmiercią z rodziną. Przebaczyć sobie, zawalczyć o zerwane relacje. Na końcu życia je przewartościować, odnaleźć po latach Pana Boga i bliskich.

Hospicjum nieodłącznie związane jest z cierpieniem... Cierpieniem chorych, ich bólem, cierpieniem rodziny umierających, bo na ich oczach tracą przecież bliską osobę. Jak w to cierpienie wpisuje się ksiądz?

Trudno wyobrazić sobie Hospicjum bez księdza i nie chodzi tu o mnie, chodzi o obecność kapłana. Właśnie o obecność, a nie tylko posługę sakramentalną. Ta obecność pozwala, jak mówimy w dobrym sensie domknąć śmierć, wtedy kiedy ksiądz prowadzi długie rozmowy z chorym, ich najbliższymi, kiedy modli się przy konającym, kiedy wspiera w okresie żałoby.

Podczas choroby zachwycamy się zwykłymi rzeczami których wcześniej nie dostrzegaliśmy. Czy życie rzeczywiście teraz smakuje lepiej?

To prawda. Gdy chorujemy zwracamy uwagę na przyziemne, wcześniej niezauważalne drobiazgi. Nie musi to być ciężka choroba. Wystarczy złamać nogę, by wiedzieć jakim szczęściem jest możliwość samodzielnej toalety lub wyjścia na świeże powietrze. Przy ciężkiej chorobie te zwykłe spotkania, telefony, sms-y nabierają zupełnie innej wagi.

W jaki sposób chory człowiek powinien przeżywać ból. Jakie wskazówki można przekazać cierpiącym na choroby ciała i choroby duszy?

Ból fizyczny nie jest niezbędny, należy go po prostu uśmierzać. W moim odczuciu nie ma wartości etycznej. Ból psychiczny związany ze stratą, zbyt szybkim odchodzeniem jest trudniejszy, ale i nad jego intensywnością można pracować.

Często boimy się śmierci, boimy się tego co jest nieznane. Przezwyciężyć ją udało się dotąd tylko jednej osobie. Ksiądz ma ze śmiercią do czynienia na co dzień, czy staje się przez to odporniejszy na lęk przed nią?

Śmierci boimy się jako czegoś nieznanego. Najprawdopodobniej tak jak dziecko boi się narodzin. Musimy się przez te dwie bramy przecisnąć jakoś pozostając samotnymi. Dużo myślę o śmierci, zarówno w kontekście mojej pracy jak i choroby. Nie jestem przerażony, ale jednak jakiś zwykły lęk przed tym co nieznane i żal, że za wcześnie jest.

Jak wygląda przejście umierającego na drugą stronę? Czy świat zmarłych i świat żyjących może w pewien sposób się przenikać?

Tu mogę odesłać do mojego artykułu na portalu deon.pl jak umiera ciało oraz ostatniego wywiadu na tym samym portalu o cierpiącym białku. To fascynujące kiedy podczas agonii obserwujemy przenikanie się świata żywych i zmarłych. Ci którzy odchodzą często niemal wprost ze zmarłymi rozmawiają. Widzą przodków i dziwi się, że my ich nie widzimy. To przekonuje mnie w chwilach wątpliwości, że te nasze dwa światy są niezwykle blisko.

Oby tych wątpliwości było w nas wszystkich jak najmniej...


Czytaj również:

Trwa Wczytywanie...