16.09.2014 16:12 0 Dominika Wardynszkiewicz

Podróżuj z Nadmorski24.pl: Odkrywamy marokańskie miasteczka

Kontynuujemy naszą podróż do Maroka... Jak spędziliśmy niecałe trzy tygodnie w Maroku? Co zobaczyliśmy? Kogo spotkaliśmy? Co nas śmieszyło, a co wkurzało? Odpowiedź na te oraz wiele innych pytań znajdziecie w naszych cotygodniowych relacjach. Zapraszamy na Czarny Ląd.

Pierwsza cześć

TANGER

W Tangerze byliśmy o godzinie 19:00. Formalności na lotnisku trwały dość krótko, może dlatego, że wyszliśmy z samolotu jako jedni z pierwszych, przez co byliśmy na początku kolejki do kontroli paszportowej. Po kontroli wymieniliśmy ok. 100 euro na dirhamy a już chwilę później siedzieliśmy w taksówce do centrum Tangeru.

Na lotnisku spotkaliśmy dwie Estonki i z nimi pojechaliśmy do dworca kolejowego grand taxi czyli starym mercedesem, w którym mieści się spokojnie nawet 7 osób. Nasze towarzyszki współczuły nam bardzo, że nie znamy języka francuskiego, który słychać dosłownie wszędzie w Maroku. My im współczuliśmy tego, że są blondynkami bo wszem i wobec wiadomo, że jasnowłose w krajach muzułmańskich lekko nie mają. Na szczęście język francuski w Maroku nie okazał się niezbędny. Spokojnie porozumiewaliśmy się po angielsku, na północy kraju po hiszpańsku, a gdzie nie dało się po angielsku albo hiszpańsku po prostu na migi. Tak swoją drogą ciekawe jak poradziły sobie dziewczyny?

Więcej o podróżach na zgdanskado.blogspot.com

Przy dworcu kolejowym znajdowała się nasza baza noclegowa czyli Hotel Ibis. Był to jedyny zarezerwowany wcześniej nocleg podczas naszej marokańskiej przygody. Zostawiliśmy w hotelu plecaki i ruszyliśmy w miasto. Pierwszym celem był dworzec autobusowy CTM. Pierwszy cel i pierwsze targowanie ceny taksówki. Poszło chyba nie najgorzej. Zapłaciliśmy 15 dh w taryfie nocnej. Na dworcu CTM  kupiliśmy bilety na poranny autobus do Tetouan, a potem kolejne targowanie ceny taksówki i po kilku minutach byliśmy w Ville Nouvelle. Dzielnica, jak zresztą całe miasto, zaskoczyła nas czystością. Tanger jest zdecydowanie bardziej schludny niż nie jedno miasto w Polsce, np. Gdańsk. Pokręciliśmy się trochę po dzielnicy nie odbiegającej niczym od dzielnic europejskich metropolii. Restauracje, bary, kawiarnie i mnóstwo ludzi - miasto żyło pomimo tego, że był poniedziałkowy wieczór. Zjedliśmy w jednym z barów szybkiej obsługi i wróciliśmy do hotelu. W Tangerze spędziliśmy tylko tyle czasu ile było konieczne czyli jeden wieczór… czekało na nas wiele piękniejszych miejsc. 

Następny dzień zaczęliśmy dosyć wcześnie (żadna nowość w naszych podróżach). Spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy szukać transportu w rozsądnej cenie na dworzec CTM. Pierwsza taxi, pierwsza próba i cena nie do przyjęcia. Podejście nr 2… taksówkarz nie był skłonny przyjąć zaproponowanej przez nas kwoty. Odjechał, ale po chwili zawrócił i już za naszą stawkę pojechaliśmy na dworzec. 

TETOUAN - BIAŁE MIASTO

Po 45 minutach jazdy autokarem CTM byliśmy w Tetouan. Autobus do Chefchaouen mieliśmy za 15 minutach, a następny za 2 godziny. Wybraliśmy ten drugi ponieważ postanowiliśmy zobaczyć co w Tetouanie piszczy.

Kusiła nas szczególnie medyna, która jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Niestety nie było tzw. „wow” – było małe rozczarowanie. Miejsce sprawiało wrażenie nieprzyjemnego, więc dosyć szybko opuściliśmy tę część miasta i ruszyliśmy w stronę deptaka, który z kolei okazał się bardzo urokliwy. Jako ciekawostkę dodam, że na początku promenady stoi kościół katolicki...

W jednej z lokalnych cukierni łyknęliśmy po raz pierwszy marokańską herbatę. Pychota. Imbryczek pełen czaju sprawił, że nie potrzebowaliśmy w tamtym momencie nic więcej.

Po krótkim rekonesansie powrót na dworzec i po 90 minutach jazdy byliśmy w Chefchaouen.

CHEFCHAOUEN - NIEBIESKIE MIASTO

Nie ukrywam, że z tym miejscem wiązaliśmy duże nadzieje i absolutnie nie zawiedliśmy się. Po przekroczeniu bramy prowadzącej do medyny spodziewaliśmy się ataku naganiaczy. A tu guzik z pętelką – zero naganiaczy. Jeden ze sprzedawców widząc naszą dezorientację w terenie sam zaoferował pomoc. Trochę z nieufnością wysłuchaliśmy jego rad, a potem czekaliśmy na wyciągnięcie przez niego dłoni po dirhamy, ale nic takiego nie miało miejsca. Zaczęło się dobrze...

Chefchaouen ma malutką medynę. Malutką, ale naprawdę piękną. Domy, sklepiki czy restauracje są niebiesko-białe z przewagą niebieskiego we wszystkich odcieniach. Spacer wąskimi uliczkami miedzy budynkami sprawił, że czuliśmy się jak w niebie. Miasto w XV w. założył Mulaj Ali ben Raszid jako bazę plemion berberyjskich z Rifu. Jego rozkwit nastąpił zwłaszcza po przybyciu uciekinierów z Granady pod koniec XV w. To właśnie uciekinierzy wybudowali bielone domy z malutkimi balkonami, patiami i dachami krytymi dachówką. Niebieskawy kolor wprowadzili Żydzi ok. 1930 r. Wcześniej okna i drzwi malowano na zielono (zielony to nawiązanie do islamu). Co ciekawe, do czasu podboju miasta przez Hiszpanów (lata 20. XX wieku) niewierni mieli zakaz wstępu do Chefchaouen... pod groźbą kary śmierci.

Wracając do naszej przechadzki po medynie... oczywiście trochę się pogubiliśmy, ale specjalnie nas to nie martwiło bo dzięki temu odkrywaliśmy coraz to piękniejsze zakątki. Jak tylko podłoże (chodnik) uliczki zaczynało się robić ciemno niebieskie to znaczyło, że brniemy w ślepy zaułek - a te w Chefchaouen są najładniejsze.

Po tych wszystkich wąskich dróżkach biega mnóstwo kotów. Piękne, zadbane kociaki. W wierzeniach islamskich kot odgrywa bardzo ważną rolę: jeśli zły duch ma wybrać opętanie człowieka lub kota, zawsze wybierze to biedne zwierzątko. W związku z tym kotów w Chefchaouen dostatek.

Centrum medyny stanowi plac Uta el-Hammam... tu toczy się życie towarzyskie, przede wszystkim wieczorem. Wokół placu ulokowanych jest sporo restauracji i garkuchni. W jednej z tych garkuchni spróbowałam pierwszy raz w życiu gotowanego ślimaka. Tak do końca nie byłam pewna czy będę w stanie zjeść cała michę mięczaków. Zapytałam więc sprzedawcy czy mogę kupić 2 ślimaki. On się uśmiechnął i dał mi 3 na spróbowanie za darmo. No cóż, wiem jedno - nie zagoszczą one na moim stole. Będąc na placu nie omieszkaliśmy wstąpić także do kazby, czyli fortecy obronnej. W chwili obecnej pełni ona funkcję muzeum. Trochę fotografii, zadbany ogród i panorama z wieży na okolice - tyle zobaczycie decydując się na wydanie 10 dh. Uważam, że warto, tym bardziej, że 10 dh nie jest jakąś oszałamiającą kwotą.

Zachód słońca podziwialiśmy ze wzgórza oddalonego od medyny o jakieś 500 metrów. Zdecydowanie polecam opuścić mury medyny i pokonać te kilka metrów w górę (w stronę małego meczetu). Idąc w stronę świątyni mijaliśmy, tak się nam przynajmniej wydawało, pola uprawne haszyszu. W końcu góry Riff, w których leży Chefchaouen, są uważane za królestwo haszu.

Podsumowując… Chefchaouen to relaks, odpoczynek i spokój. Śmiało mogę napisać, że to takie nasze "The best of" w Maroku.

Z Chefchaouen do Fezu ulotniliśmy się następnego dnia o godzinie 13:00, ale o tym za tydzień.

Więcej o podróżach na zgdanskado.blogspot.com

cdn.


Czytaj również:

Trwa Wczytywanie...