30.11.2016 10:10 0 Redakcja Artykuł sponsorowany

Pobyt nad morzem. Czy jesteś skazany na tłumy?

mat. prasowe

Kocham morze. Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze wakacje spędzałam nad nim. Najpierw z rodzicami, potem z przyjaciółmi, chłopakiem, teraz z własną rodziną. Wczasy bez morza to wczasy stracone. Dlatego planując urlop, niezależnie od pory roku, zawsze wybieram północną Polskę.

Pamiętam pierwsze wrażenie, jakie zrobiło na mnie morze. Mając trzy lata, szłam z rodzicami przez las w Rowach i nagle zza wydm wynurzyło się coś, co nie miało końca. Zatkało mnie, a kiedy zdołałam nabrać powietrza powiedziałam tylko „takiej dużej kałuży to ja jeszcze nie widziałam”. Od tego czasu minęło kilka dekad, a ja za każdym razem tracę dech, gdy wychodzę na wydmy. Wprawdzie wszystko dookoła się zmieniło, nadmorskie miasteczka wyglądają jak Złote Tarasy przed Bożym Narodzeniem, a za średnią porcję smażonego dorsza można kupić dla dziecka hulajnogę, ale jedno pozostało bez zmian – moja miłość do wielkiej wody.

Każda zmiana ma swoich zwolenników i przeciwników, plusy dodatnie i ujemne chciałoby się powiedzieć. Ja przez lata mojego bywania nad Bałtykiem, doskonale te zmiany zauważam. I choć ich rodzaj i nasilenie zmienia się wraz z porą roku, to nie da się ukryć, że nastąpiły ogromne.

Pierwsze, co przychodzi mi do głowy to liczba sklepików, barów i smażalni. Lata temu, kiedy to nadmorskie miejscowości były jeszcze wioskami z kilkoma domami na krzyż, była jedna smażalnia i sklepik z parawanami. Obecnie, zanim dojdziesz do zejścia na plażę, z każdej strony otaczają Cię straganiki z muszelkami, dmuchańcami i pocztówkami, a woń smażonej ryby i frytek zastępuje niekiedy zapach sosnowego lasu. Rozwój nadmorskich miejscowości spowodował też napływ coraz większej liczby turystów (lub też napływ turystów spowodował rozwój miejscowości), co oznacza nieziemskie tłumy na plaży, kolejki wszędzie i problemy z zakwaterowaniem. I tutaj wbrew pozorom, upatruję plusów. W drodze ewolucji miasteczka, rozwijała się również baza noclegowa. Pamiętam ośrodki wypoczynkowe z masą niewielkich domków o wdzięcznych nazwach „Pierwiosnek” czy „Poziomka”, z których wychodziło się na plażę, do jadalni na posiłki „na zmianę” czy pod prysznice. Dalsze wycieczki nie miały sensu. Domki wyposażone były byle przetrwać. Miały stół z krzesłami, kilka tapczanów i wersalkę, szafę i radio (to te bardziej komfortowe). Niektóre miały nawet tarasik ze sznurkiem, na którym można było powiesić mokre ręczniki. Fajne czasy, które wspominam z sentymentem. Jednak sentyment nie wystarczył, by przez następne lata korzystać z tych „dobrodziejstw”. Wygoda zwyciężyła, a i niezależność zaczęłam traktować jak skarb. Doceniłam ją kilka lat temu, kiedy to wyjechałam na tydzień do Łeby i była to najgorsza decyzja w życiu. Nie to, że Łeba. Problemem była kwatera. Niewielki pokój dla trzech osób, w prawdzie z łazienką, okazał się koszmarem. Cienkie ściany stawiane chyba pospiesznie byle wyrobić się przed sezonem, pozwalały niemal na uczestnictwo w wieczornych rozmowach sąsiadów. Ciągłe otwieranie i zamykanie drzwi od sześciu pokoi na korytarzu, waliło w głowę decybelami, a dzieci biegające (ich prawo) w tą i z powrotem po schodach o każdej porze, skutecznie uniemożliwiały przeczytanie choćby kilku stron książki. Po tym urlopie powiedziałam „dość”. Nigdy więcej kwatery. Zaczęłam poszukiwać nowych rozwiązań, bo, jak wspomniałam nie wyobrażam sobie wakacji bez morza i trafiłam na stronę apartamentów w Gdańsku. Rozwiązanie wynajęcia apartamentu wydało mi się niegłupie. I choć mąż początkowo krytycznie podszedł do sprawy twierdząc, że z bloków do bloku jechać nie będzie, dał się przekonać i już przed weekendem majowym siedzieliśmy w Jelitkowie w apartamencie Neptun. Wybór był dość trudny, bo po prostu duży. Zanim przejrzałam kilkadziesiąt apartamentów, minęło trochę czasu, jednak to, co zastaliśmy na miejscu przeszło nasze oczekiwania, i wynagrodziło z nawiązką te kilka godzin przed komputerem. Zastaliśmy mieszkanie w pełni wyposażone, którego aranżacja zmotywowała nas do remontu we własnym M. Pięknie wykończone, perfekcyjnie urządzone, wyposażone we wszystko, co może być potrzebne nie tylko na urlopie, ale i na co dzień. Żelazko, lodówka, zmywarka (kocham to miejsce), pralka, w pełni wyposażona kuchnia. Stolik kawowy, wygodne fotele. Żyć, nie umierać! Z apartamentu kilka kroków na plażę, plac zabaw dla dziecka, parking dla auta. Blisko sklep ze wszystkim, co mogłabym potrzebować dla nas i dla synka, cisza, spokój, piękna okolica. A wszystko to ogrodzone, bezpieczne.

Po urlopie w Jelitkowie zaczęły nachodzić mnie refleksje na temat jakości, potrzeb, wypoczynku. Okazało się, że muszę zweryfikować swoje poglądy. Że czas mija, moje wymagania rosną wraz ze świadomością otaczającego mnie świata i zmian, jakie w nim zastąpiły. Że by mnie zadowolić potrzeba coś więcej niż pokój z pościelą na tapczaniku. I choć na co dzień nie jestem wyjątkowo wymagająca, to od urlopu oczekuję czegoś ponad to, co mam na co dzień. Najfajniejsze jest to, że w tych analizach znalazło się też miejsce na ekonomię. Otóż przekalkulowałam koszty i co się okazało? Tygodniowy pobyt na kwaterze wyszedłby nam drożej niż wynajem apartamentu. Przy analizie kosztów uwzględniłam noclegi dla 3 osób i wyżywienie, które musiałabym kupować w knajpkach, zamiast gotować w świetnie wyposażonej kuchni. Jednak mimo tych ewidentnych plusów, wynajmując apartament musisz się liczyć też z minusami, o jakich nie myślałam planując swój urlop. Jakimi? Otóż licz się z tym, że Twoje wymagania wrosną, urlop będzie za krótki, a Twoje własne mieszkanie może będzie wymagać remontu. Decyzja należy do Ciebie.


Czytaj również:

Trwa Wczytywanie...