07.10.2014 13:24 0 Dominika Wardynszkiewicz

Podróżuj z Nadmorski24.pl: Pustynna wyprawa

Wciąż wspominamy podróż do Maroka... Jak spędziliśmy niecałe trzy tygodnie w Maroku? Co zobaczyliśmy? Kogo spotkaliśmy? Co nas śmieszyło, a co wkurzało? Odpowiedź na te oraz wiele innych pytań znajdziecie w naszych cotygodniowych relacjach. Zapraszamy na Czarny Ląd.

Więcej o podróżach na zgdanskado.blogspot.com

Pierwsza cześć

Druga część

Trzecia część

Późnym wieczorem wyruszyliśmy z Fezu do Merzougi – małej miejscowości położonej u podnóży wydm Erg Chebbi. Po jakiś 4 godzinach czyli ok. 1:00 kierowca zrobił sobie przerwę w przydrożnym barze. Ja postanowiłam wykorzystać ten moment na siusiu. Ustawiłam się w dość długiej kolejce. Zimno było strasznie. Ja, jak to ja, wyraziłam swoje niezadowolenie cichym "ja pierdzielę". Na co stojąca przede mną dziewczyna zareagowała słowami – to "ja pierdzielę" wszędzie poznam. W ten oto sposób poznaliśmy Dobrusię i Łukasza z Wrocławia, z którymi spędziliśmy kilka następnych dni.

Autobus miał przyjechać do Merzougi o 8 rano. Było nam to bardzo na rękę. Niestety, tak jak autobusy w Polsce się spóźniają, tak w Maroku jest na odwrót. W Merzoudze byliśmy o godzinie 5:00. Ze snu wyrwali nas wrocławianie. W pierwszej sekundzie nie za bardzo wiedziałam co się dzieje. Autokar był już pusty, na zewnątrz ciemno, totalne za*upie. Przy autokarze kręciło się jeszcze kilka osób, ale większość rozpierzchła się gdzieś po wsi. Dobruśka z Łukaszem zaproponowali, że możemy udać się z nimi do couchsurfera Mustafy, który kręcił się już w pobliżu autobusu. Mustafa potwierdził, że nie będzie dla niego problemem ugoszczenie jeszcze dwóch przybyszy. Poszliśmy za nim z pewną obawą. Nigdy nie korzystaliśmy z takiej formy nocowania. Postanowiliśmy zobaczyć co w trawie piszczy, a potem zdecydować co robimy dalej. Mustafa zaprowadził nas do swojej "hacjendy". Dla turystów miał specjalnie przygotowane pokoje - czyste i przyjemne. Bardzo, ale to bardzo, starał się nas przekonać żebyśmy u niego zostali. Hmmm… zastanawialiśmy się o co chodzi. Fez dał nam trochę do myślenia i wiedzieliśmy już, że w Maroku raczej nic za darmo i zawsze, ale to zawsze, trzeba mieć się na baczności. Decyzję odłożyliśmy na potem ponieważ zaczynało się niesamowite przedstawienie.

Zostawiliśmy nasze bagaże u Mustafy i ruszyliśmy na pustynię podziwiać wschód słońca. Cudo. Siedzieliśmy na jednej z najwyższych wydm na pustyni i zachwycaliśmy się spektaklem, który zafundowały nam słońce i piasek. Tak na marginesie to słynna marokańska pustynia jest niewielka, a mimo to wygląda niezwykle. Pomarańczowy kolor piaskowych gór niesamowicie kontrastuje z otaczającym pustynię ze wszystkich stron kamiennym czarnym pustkowiem. Tak jak pisałam wcześniej, pustynia jest malutka. Stojąc na wysokiej wydmie można całą ogarnąć wzrokiem. Ciągnie się przez 35 km, a w najszerszym punkcie ma tylko 7 km. Zaraz za wydmami jest już granica z Algierią.

Po nacieszeniu oczu wschodem słońca, jednym z piękniejszych jakie widzieliśmy, powolnym krokiem udaliśmy się do wioski. Po drodze spotkaliśmy naszego gospodarza, który zaproponował nam berberyjski omlet na śniadanko. Kupiliśmy jajka i chleb. Potem prysznic i jedzonko. Przy śniadaniu oczywiście towarzyszył nam Mustafa. Trochę opowiedział o Berberach, a właściwie Imazighen (wolni ludzie) bo nazwa Berber pochodzi od łacińskiego barbarus – barbarzyńca. Mówił o ich zwyczajach, kulturze, historii - trzeba przyznać, że była to dość ciekawa rozmowa.

W Merzoudze dość popularny jest sandboarding i „narciarstwo”. Niedaleko domu Mustafy znajdziemy nawet wypożyczalnię desek snowboardowych i nart.

Mustafa cały czas próbował nas przekonać, żebyśmy u niego nocowali. Pokazywał wpisy w Internecie na swój temat, wszystkie oczywiście pozytywne, udowadniał, że nic nie robi dla zarobku. My jednak przed oczami cały czas mieliśmy Fez. Postanowiliśmy przejść się po okolicy i znaleźć alternatywną bazę noclegową. Nie było nam to jednak dane ponieważ gospodarz poszedł z nami i sporym nietaktem było zachodzić do hoteli. Przespacerowaliśmy się więc w jego towarzystwie w rytm słynnej Aishy (a co tam, pośpiewaliśmy sobie trochę) po Merzoudze i pobliskich wydmach. W Merzoudze warto przejść się po ogrodzie palmowym. Mieszkańcy w cieniu palm uprawiają głównie warzywa. Ogród jest nawadniany siecią kanałów. Nawet na pustyni widuje się liczne studnie, więc teren musi być dość bogaty w wody gruntowe.

Gdy wracaliśmy do domu, Mustafa zaczął zachwalać wycieczki na wielbłądach po pustyni. Wcześniej też o tym wspominał, ale byliśmy zbyt zmęczeni, żeby podchwycić temat. Ni stąd ni zowąd, zakupiliśmy wycieczkę z noclegiem na pustyni, z wersją rozszerzoną, czyli transportem do miejsca biwakowania na wielbłądach, jak przekonywał nie jego wielbłądach tylko znajomego. Obiecał nam też transport następnego dnia rano z Merzougi do Ouarzazate za 180 dh. Oczywiście do niczego nie zostaliśmy zmuszeni, a namowy nie były zbyt nachalne. Muszę jednak przyznać, że niezły z niego handlowiec bo nie mieliśmy w planach kupienia takiej pustynnej przygody. Myślę, że couchsurfing to dla Mustafy znakomity patent na ściąganie klientów. Wszystko pięknie zapakowane w absolutnie nieodstraszający couchsurfing, a jak się odwinie papierek to znajdziemy tam kwitnący biznes. Na marginesie dodam, że już na pustyni chłopak, który był naszym opiekunem wygadał się, że Mustafa jest jego bratem. Zresztą po powrocie do Polski znalazłam w Internecie informacje o "biurze podróży" Mustafy. Ot i wszystko w temacie... no prawie wszystko bo mieliśmy potem problem z transportem do Ouarzazate, ale o tym za chwilę.

Po godzinie 16:00 podążałyśmy na grzbietach wielbłądów, a chłopaki na własnych nogach, w stronę najwyższej wydmy w Maroku. Wielbłąd fajnie kołysał. Było całkiem wygodnie. Może poza chwilami gdy schodził z górki. Po jakiejś godzinie byliśmy na miejscu. Zaparkowaliśmy przy wydmie i dawaj na górę. Oj ciężko było, ale daliśmy radę. Zachód słońca podziwiany z najwyższej wydmy był magiczny. Z każdą mijającą minutą pustynia przybierała inne barwy. Znowu było cudnie. Atmosferę tego miejsca najlepiej oddadzą zdjęcia...

Po zejściu do obozowiska (niektórzy zjeżdżali ze stromej wydmy na tyłkach lub na butelkach) zjedliśmy obiadokolację, na której podano najpyszniejszy tagine w Maroku. Szukaliśmy w nim ukrytego w warzywach kurczaczka. Udało się go oczywiście znaleźć i powiedzieć "dzień dobry kurczaczku". Pod stertą warzyw kryło się sporo doskonale przyprawionego mięsa. Na koniec wieczoru przewodnicy zaserwowali nam krótki koncert. Muzyka berberyjska wpada w ucho, słucha się jej z wielka przyjemnością. O arabskich nutach nie mogę tego niestety powiedzieć. Po kolacji i koncercie poszliśmy do łóżek, a właściwie śpiworów. Spaliśmy w "namiotach" zbitych z blachy obłożonych grubymi kocami. Noc, jak to na pustyni, była bardzo zimna. Przed pójściem spać planowaliśmy podziwiać słynne rozgwieżdżone niebo nad Saharą. Niestety (lub stety) nie mieliśmy takiej okazji, ponieważ księżyc tej nocy świecił tak jasno, że nie było widać żadnej gwiazdy. Było na tyle widno, że namioty i inne obiekty rzucały całkiem wyraźne cienie.

Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie. Musieliśmy obudzić brata Mustafy bo jeszcze smacznie chrapał, a potem szybko na wielbłądy i do Merzougi. W drodze powrotnej po raz kolejny podziwialiśmy wschód słońca. Po raz kolejny magia.

U Mustafy szybki prysznic i śniadanie. Po godzinie 8:00, gdy odjechał jedyny autobus do Ouarzazate, gospodarz obwieścił nam, że niestety cena transportu do naszego celu wzrosła. Busik miał nas wziąć z Rissani, oddalonego o jakieś 35 km od Merzougi, a nie jak poprzednio ustaliliśmy z Merzougi. W związku z tym powinniśmy byli zapłacić 20 dh więcej za taksówkę do Rissani. Lekka konsternacja. Poczuliśmy się oszukani i wkurzeni. Gdybyśmy dowiedzieli się o tym 20 minut wcześniej już byśmy siedzieli w autokarze Supratours, a tak byliśmy skazani na Mustafę. Zaczął nam opowiadać bajki, że i tak cały transport jest tańszy niż Supratours, co oczywiście było nieprawdą. Negocjowaliśmy cenę, a że nasz gospodarz miał już wszystko ustawione, trochę grosza zaoszczędziliśmy. Stanęło na 170 dh, Supratours kosztuje ok. 130 dh. Plusem busika miało być to, że będziemy w Ouarzazate sporo szybciej niż Supratours. Oczywiście nie byliśmy.

Grand taxi dojechaliśmy do Rissani, a stąd zabrał nas busik turystyczny. Towarzystwo przywitało nas piosenką. Czułam się jak w wariatkowie. Jedna z turystek kiedy dowiedziała się, że jesteśmy z Polski, bardzo się ucieszyła i próbowała ze mną rozmawiać po polsku:

  • T. – Cesc
  • Ja - Cześć. Dziewczynę ogarnęła radość, że ją zrozumiałam.
  • T. - Jak się mas?
  • Ja - Dobrze.
  • T. - Jesteś głupia.
  • Moja zdziwiona mina
  • Ja - What?
  • T. - Jesteś głupia. - Z uśmiechem na twarzy oznajmia po raz kolejny. Widząc moje zdziwienia, zaczęła się zastanawiać czy nie powiedziała czegoś czego nie powinna mówić.
  • T. - What does it mean?
  • Ja - You are stupid.

Zaczęła oczywiście przepraszać i wyjaśniać, że kolega z Polski tłumaczył jej to jako "you are creazy". Już nic nie powiedziała po polsku :-). Cała sytuacja była  komiczna .

Zabawne było to, że ta garstka ludzi, których spotkaliśmy w busiku, totalnie nie ogarniała gdzie przed chwilą byli i dokąd jechali. Przebywali w Maroku, a nie mieli na jego temat zielonego pojęcia. Co powiedział im przewodnik przyjmowali z powagą, nie zadawali pytań, byli takimi wtórnymi turystami, których nie interesowało nic poza zakupami, jedzeniem i "łaj-faj". Jak było wi-fi to wydawali się być przeszczęśliwi. Kierowca aby zadowolić pasażerów co jakiś czas zatrzymywał się w przydrożnych barach z wi-fi. Zanim ruszyliśmy w dalszą podróż puszczał piosenkę. Cała grupa zbierała się przy samochodzie i tańczyli. Grrr... Na jednym z przystanków zapytali się czemu my nie tańczymy. Odpowiedzieliśmy, że przy następnej okazji się dołączymy. Jedna z turystek stwierdziła, że musimy koniecznie się dołączyć i że tym razem najlepiej tańczyli Japończycy, ale następnym razem my będziemy mieli szansę. Po drodze delektowaliśmy się wspaniałymi widokami na Dolinę Dades... dziwiło nas tylko to, że grupa turystów z naszego busika zupełnie nie była zainteresowana podziwianiem ich.

Łukasz i Dobrusia wysiedli w Skourze. Tu już czekał na nich Nażib, najprawdopodobniej znajomy Mustafy, ale o Nażibie więcej w następnym poście. Naszym zadaniem było dotrzeć do Ouarzazate i tam wynająć samochód. Następnego dnia mieliśmy udać się razem do Doliny Draa.

Ouarzazate okazało się bardzo nowoczesnym miastem. Zresztą jakie ma być miejsce, gdzie kręci się kilka filmów rocznie (są tu wielkie studia filmowe). Czyste, spokojne, przemili ludzie, zero naganiaczy. Mieliśmy to szczęście, że na głównym placu miasta trwały akurat bardzo fajne koncerty muzyki berberyjskiej. W jednej z restauracji spotkaliśmy Polaków, którzy załatwili nam tańszy obiad. Jednak nie zawsze Polak, Polakowi wilkiem. Potrafimy sobie pomagać i to jest piękne.

W przyszłym tygodniu zapraszamy na dalszy ciąg naszych marokańskich przygód.

Więcej o podróżach na zgdanskado.blogspot.com

cdn.


Czytaj również:

Trwa Wczytywanie...